Seria ta już od dłuższego czasu zaprzątała moją głowę. Traktuję ją jako pewną formę terapii i odskoczni od prac nad ostatnim Tomem Bestiariusza Jeleniogórskiego.

Słowem wstępu

Pewnie dla wielu z was zabrzmi to dziwnie, ale mimo iż na karku mam trzydzieści pięć lat, nie posiadam prawa jazdy. Nie ma we mnie ani grama pociągu do motoryzacji. O samochodach jestem w stanie powiedzieć tyle, że jeśli auto ma kolor czerwony, to zapewne jest szybkie, więc jak sami widzicie — niewiele. Do tego życie tak mi się ułożyło, że najzwyczajniej w świecie prawo jazdy nie było mi do niczego potrzebne. Siłą rzeczy w pogoni za kadrami moim głównym środkiem lokomocji był, jest i zapewne jeszcze przez długi czas będzie, rower. Ci, którzy śledzą moje poczynania, nie od wczoraj, zdają sobie sprawę z tego, że większość moich fotograficznych wojaży odbywa się pod osłoną mroku. Pisałem o tym już wielokrotnie. Na wschody słońca (szczególnie w okresie wiosenno-jesiennym) startuję zwykle o pierwszej/drugiej w nocy. Wszystko po to, by w odpowiednim miejscu przywitać blask jutrzenki, której delikatne światło nadaje tę niezwykłą miękkość zdjęciom.

W ciągu ostatnich pięciu lat spędziłem, szybko licząc, kilkaset nocy w terenie. Szlajałem się po lasach Kotliny, Rudaw Janowickich, Gór Kaczawskich, Izerskich, Ołowianych, Sokolich, czy wracając po zachodzie słońca, do któregoś z karkonoskich schronisk. Z natury jestem samotnikiem. Nie przepadam jakoś szczególnie za towarzystwem w czasie, kiedy przychodzi obcować mi z przyrodą. Lubię tę górską samotność. Ten czas nocnych rozmyślań, ten sposób odczuwania i odbierania rzeczywistości zagarniętej przez mrok. Czasami mam wrażenie, że uzależniłem się od adrenaliny pompowanej do krwi przez rozbudzone w ciemnościach pierwotne lęki.

Z racji niecodziennej pracy, odbyłem wiele rozmów dotyczących moich nocnych wypraw. I pytania z jednej kategorii pojawiają się niemal zawsze: Czy w naszych górach straszy? Czy przeżyłeś coś niezwykłego? Czy spotkałeś na swojej drodze niewytłumaczalne zjawiska? Moja odpowiedź to… 

Zanim przejdziemy do sedna. Chciałbym zaznaczyć jedno. Jestem z tych osób, które starają się w sposób racjonalny tłumaczyć sobie wszelkie odbiegające od normy zdarzenia. A szczególnie wtedy, kiedy jestem sam w ciemnym lesie. Nietypowe hałasy, dziwne szmery, zastanawiające popiskiwania, momenty, w których nagle robiło się przeraźliwie zimno. To wszystko da się wytłumaczyć, nie uciekając się przy tym do rozważań o duchach czy nadprzyrodzonych zjawiskach. Co ważne, takie podejście działa. Bo nie oszukujmy się, zazwyczaj wychodziło na to, że strachu próbowała napędzić mi zbłąkana sarna, a nie Wąpierz czy Strzygoń z puszczykiem na ramieniu.

Wśród tych setek przygód, jest kilka naprawdę zastanawiających zdarzeń. Zaledwie mały promil, których do tej pory nie potrafię w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Sytuacje, przy których włos jeży się na głowie, gdy wracam do nich pamięcią i właśnie te historie mam zamiar opisać w tej serii.

Historie spisane

Po tym przydługim, ale niezbędnym wstępie przejdźmy do meritum.