Wstęp
Pogoda w Karkonoszach, delikatnie rzecz ujmując, nie należy do najłaskawszych. Raptowne spadki temperatury, nawet latem, nie są rzadkością, a silne wiatry i gęste mgły to wizytówka tych gór. Nie przez przypadek Śnieżka jest najbardziej zamglonym miejscem w Polsce. Nie przez przypadek to na Śnieżce odnotowano najsilniejsze porywy wiatru w historii tego kraju, w końcu to nie przypadek, że w górnych partiach odnajdziemy roślinność typową dla piętra alpejskiego. Łatwe do zdobycia szczyty w przeciągu kilku chwil potrafią przeistoczyć się w niebezpieczną dla zdrowia, a czasem i życia, pułapkę, natomiast gwałtownie zmieniające się warunki pogodowe potrafią uprzykrzyć wędrówkę nawet najbardziej doświadczonym turystom. Góry te niczym morskie syreny wabią pięknem, które wydaje się być na wyciągnięcie ręki, by chwilę później ukazać swe prawdziwe oblicze.
Z Karkonoszami mierzyłem się niezliczoną liczbę razy. Tutejsze szlaki przemierzałem podczas każdej pory roku, we wszystkich możliwych konfiguracjach pogodowych. Od słonecznych dni naznaczonych ukropem, po zimne wieczory targane zamiecią i kąsającym mrozem. Od ulewnych momentów wzbogaconych burzowymi pomrukami, po mgliste poranki, kiedy widoczność spadała prawie do zera. Ze względu na charakter mojej pracy, a dokładniej pogoń za kadrami, w których „coś się dzieje”, przytłaczająca większość wyjść odbywa się w mało przyjaznych warunkach atmosferycznych. Tworzenie Bestiariusza Jeleniogórskiego wymusiło na mnie poszukiwanie kadrów wypełnionych mgłą, śnieżną zawieruchą i huraganowymi wręcz wiatrami, bo w takich właśnie warunkach najprościej o spotkanie Bestii, a przynajmniej tak piszę w swoich książkach. Doświadczyłem wielu ciężkich i pełnych grozy chwil, jednak dzięki solidnemu przygotowaniu i znajomości terenu, z potyczek tych niemal zawsze wychodziłem obronną ręką. Czemu niemal zawsze? Otóż kontrolę nad sytuacją przydarzyło mi się utracić dokładnie trzy razy.
Wszystkie trzy zdarzenia charakteryzowały nieprzewidziane załamania pogody i każde z nich przepłaciłem zdrowiem (odmrożenia, potłuczenia, skręcenia, itd.). Poniższe opowiadanie jest w pewnym stopniu fabularyzowane. Dlaczego taki zabieg? Umożliwiło mi to scalenie trzech zupełne różnych historii w jeden spójny ciąg. Warto zaznaczyć też, że podczas tak ekstremalnych chwil trudno o zachowanie obiektywizmu i chłodnego spojrzenia na sprawę, nawet po czasie. Z jednej strony człowiek jest świadkiem mistycznych wręcz momentów, w których otaczający go krajobraz wraz z dramatycznym światłem tworzą scenerię wyrwaną z najpiękniejszych powieści fantasy. Z drugiej strony, adrenalina, strach i ogromny ból, których wtenczas człowiek doświadcza, zniekształcają odbiór rzeczywistości. Głowa często podsuwa obrazy, które tylko my widzimy, dźwięki, które tylko my słyszymy, zapachy, które tylko my czujemy. Ubierając całość w ramy powieści o wiele prościej przedstawić mi pewne rzeczy.
Przypadek pierwszy
Początek lutego, rok 2018. Kocioł Smogorni.
Tuż po wschodzie słońca, autobus PKS relacji Jelenia Góra — Karpacz zbliżał się powoli do przedostatniego przystanku na swojej trasie. Kilkanaście minut później mijałem już słynny Kościół Wang. Plan był prosty: niebieskim szlakiem dotrzeć do Samotni, zahaczyć o Strzechę Akademicką i ruszyć dalej ku Spalonej Strażnicy. Tam Głównym Szlakiem Sudeckim powędrować w stronę Słonecznika, by finalnie zachód słońca przywitać na zboczu Małego Szyszaka, a nockę spędzić w Odrodzeniu. Trasa niewymagająca, dobrze mi znana, i co najważniejsze, niezwykle urokliwa.
Karkonosze przywitały mnie słoneczną pogodą, chwytającą za serce zimową aurą i przetartymi szlakami. Można by rzec, żyć nie umierać. Co rusz przystawałem, by udokumentować piękno chwili. I kiedy wydawało się, że nie jestem już w stanie uchwycić niczego bardziej spektakularnego, każdy kolejny kadr pokazywał, jak bardzo się myliłem. Mogłoby się wydawać, że idylla będzie trwała w najlepsze. Niestety, jak powiadają najstarsi górale: wszystko, co dobre, miłościwy panocku, szybko się kończy. W wyższych partiach sielankę zaburzył ciepły, porywisty wiatr. Z podmuchami przyszła odwilż, roztapiająca udeptany na szlakach śnieg. I nie byłoby w tym nic groźnego, gdyby nie to, że wieczorem temperatura zaczęła gwałtownie spadać, a powstała w dzień śnieżna breja, powoli zamarzać. Szlak przeobraził się w lodowisko. Na szczęście byłem przygotowany na taki scenariusz. Raczki na butach chroniły mnie przed tańcem na lodzie, pozwalając utrzymać w miarę równe tempo marszu. Zachód słońca nie zdawał się być zagrożony.
Po minięciu Słonecznika sytuacja nie uległa poprawie, wręcz przeciwnie, pogoda się pogorszyła. Zajadłe ataki ze strony natury nasilały się z każdym pokonanym kilometrem. Kotłujący się wiatr szarpał mną, jakby za punkt honoru obrał sobie strącenie mnie ze szlaku. Moja lewa flanka była zabezpieczona przez piętrzące się masy skalne, jednak prawa, nie wyglądała już tak ciekawie. Strome zbocze zwieńczone gęstym lasem nie wróżyło niczego dobrego. Maszerując, starałem się trzymać jak najdalej od krawędzi i rozważnie stawiać każdy krok. Czułem podskórnie, że to nie żarty. Wystarczył jeden błąd, by rutynowa wyprawa przerodziła się w historię o niekoniecznie szczęśliwym zakończeniu.
W pewnym momencie metalowe wypustki chroniące mnie przed upadkiem nie zagłębiły się w lód dostatecznie głęboko. Dręczący mnie żywioł, jakby tylko na to czekał. Uderzony przez gnające masy powietrza, straciłem równowagę. Nieudolna próba asekuracji, bolesny upadek i zjazd. Z każdą sekundą nabierałem prędkości, zbliżając się niebezpiecznie szybko do granicy lasu. Zderzenie z pniem drzewa w takich okolicznościach niosło ze sobą poważne konsekwencje dla zdrowia i życia. Zacząłem nerwowo wierzgać nogami, próbując znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia. Wraz ze świstem powietrza usłyszałem dźwięk, przypominający kobiecy śpiew. Na dłoni poczułem ciepły uścisk. Mocne szarpnięcie, ciemność przed oczami i cisza.
Przypadek drugi
Karkonosze. Zima.
Granica między jawą a snem została bezpowrotnie zatarta. Z letargu wybudził mnie kobiecy śpiew. Obolałe ciało parło ku Śnieżnym Kotłom. Brzask zdążył pokryć malowniczą purpurą nie tylko niebo, ale i bezkres karkonoskich wzniesień. Góry oblepione śnieżnym lukrem wyglądały, jakby przez noc ozdobiła je ręka mistrza cukiernictwa. Wstrzymywałem wędrówkę, nie po to, by złapać oddech, ale po to, by móc oczami uszczknąć choć kawałek tej błogiej słodyczy.
Gdy mijałem Czarcią Ambonę, pierwsze promienie wschodzącego słońca leniwie przebijały się przez linię horyzontu. Purpura ustąpiła miejsca czerwieni, ta zaś po chwili nabrała pomarańczowych akcentów. Płatki śniegu skrzyły się pięknem porannego światła. Podążałem wzdłuż śnieżnej krawędzi, z niechęcią odrywając oko od wizjera aparatu, a palec od spustu migawki. Kiedy słoneczna tarcza na dobre wynurzyła się zza widnokręgu, sielankę zakłócił nadciągający z południa wiatr. Zaskoczony nagłą zmianą, spojrzałem do góry. Kojący błękit bezchmurnego nieba nie zapowiadał załamania pogody. W jak wielkim błędzie tkwiłem, zrozumiałem kwadrans później.
Wzmagająca się wichura nabrała huraganowego zacięcia, unosząc na swych barkach kłęby ostrych lodowych drobinek. Napierająca masa zaczęła ciąć bezlitośnie odkryte części ciała. Ból był nie do wytrzymania. Padłem na kolana, jakbym trafił przed osąd żywiołów, a te za wszelką cenę próbowały zedrzeć ze mnie skórę i obnażyć duszę, by z jej zakamarków wymieść gnieżdżące się grzechy. Nacierające masy przygwoździły mnie do zmrożonej powierzchni. Podmuchy były zbyt silne, bym mógł ustać na nogach. Poruszałem się na kolanach, jak gdybym pielgrzymował do świętego miejsca w celu odbycia pokuty. Z każdym pokonanym metrem, wiatr zyskiwał na sile. Mocne szarpnięcie, kobiecy śpiew i ciemność przed oczami.
Przypadek trzeci
Zima.
Do wschodu słońca nie pozostało zbyt wiele czasu. Obleczony w lodową skorupę, snułem się, rozmyślając o niczym. Zamroczony i obolały bezradnie się rozglądałem. Dopiero gdy spłoszony zbliżającym się porankiem mrok ustąpił, zdałem sobie sprawę, gdzie tak naprawdę jestem. Teren powoli wypłaszczał się, a ja docierałem do drogowskazu przy Spalonej Strażnicy. Drewniany mędrzec o wielu ramionach, co władał losem zagubionych, spoglądał na mnie w ciszy, a ja, czekając na jedną z jego rad, zerknąłem na ciągnące się po horyzont lodowe połacie. Mozolna praca wietrznego rzeźbiarza zrodziła dzieło sztuki, obok którego trudno było przejść obojętnie. Krajobraz wyglądał, jak gdyby ktoś, za sprawą potężnego zaklęcia, przeniósł targane sztormem morze wysoko między górskie szczyty. Zastygłe fale, którym mróz podarował drugie życie, teraz ciągnęły się, przybierając formę podłużnych wybrzuszeń. Udekorowane światłem jutrzenki były skrzącą się nadzieją dla zagubionych. Nie byłem sam. Po błękitnej tafli płynęli wędrowcy, którzy tak jak ja, poszukiwali właściwej drogi. Smagani doświadczeniem, obleczeni w lodowe płaszcze, trwali w wiecznym pochodzie. Przybierali groteskowe kształty. A to zgarbionych starców, a to karkonoskich strzygoni, a to mar, których nazw próżno szukać w Bestiariuszach. Od martwej skorupy, w którą oblekł je wiatr, bił przeszywający chłód, jednak tuż pod nią, tliło się życie, prawdziwe życie, wyczekujące łaskawszych dni.
Porywisty wiatr pchał mnie do przodu tak jak tysiące lodowych drobinek ocierających się o zmrożoną powierzchnię. Jego siła nie przerażała, przyzwyczajenie odebrało moc przeżywania. Wraz z przeszywającym świstem, przywędrowało coś jeszcze. Rozległ się dźwięk inny niż wszystko, co do tej pory dane mi było usłyszeć. Zaskakujące brzmienie, wzbogacone chóralnym śpiewem. Jakby ktoś, tuż obok, wygrywał melodię na kościelnych organach. Oniemiałem. Trawiąca ciało i duszę apatia uleciała. Nie zwracałem uwagi na chłód, zamieć i zmęczenie, liczyła się tylko muzyka. Prawdziwa pieśń lodu i mrozu. Zajęło mi kilka chwil, nim zorientowałem się, że to podmuchy wiatru wygrywały dźwięki na wyrzeźbionych przez siebie falach. Wsłuchując się w nietuzinkowy koncert, nie zauważyłem, kiedy poganiane przez zawieje potężne obłoki okryły okolicę mlecznym pledem. Zapadł jasny mrok.
Brnąłem na oślep w kierunku wyznaczonym przez wiatr, co chwilę zapadając się w śnieg po pas. Straciłem orientację, kluczyłem od dłuższego czasu, nie wiedząc, czy znajduję się na szlaku, czy już poza nim. Walcząc z własnymi słabościami, kierowałem się za anielskim brzmieniem. Niczym marynarz na rozszalałych morskich wodach, mój kurs wyznaczał syreni śpiew. W melodii tej zaszyta była obietnica bezpieczeństwa.
Wiatr zmienił kierunek. Muzyka ustała, mgły spłynęły górskimi zboczami, a ja… A ja stałem nad krawędzią Kotła. Moim oczom ukazał się bajeczny widok Małego Stawu, wylegującej się u jego brzegów Samotni, a wyżej Strzechy Akademickiej. W tle dumnie prężyła się Śnieżka. Spojrzałem pod nogi i zdałem sobie sprawę, że jeszcze dwa, co najwyżej trzy kroki i runąłbym w dół. Gdyby tylko melodia trwała…
Epilog
Zaalarmowani przez turystów GOPR-owcy, zjawili się na miejscu po trzech kwadransach. Świadkiem wypadku była młoda para, która wędrowała czerwonym szlakiem w kierunku Przełęczy Karkonoskiej. Podążała w odległości kilkuset metrów za samotnym mężczyzną. Ten niespodziewanie poślizgnął się i pchnięty przez silny podmuch wiatru, osunął się po zboczu, pędząc ku ścianie lasu. Po chwili zniknął im z oczu. Akcja ratunkowa nie trwała długo. Po niecałej godzinie od przybycia służb odnaleziono ciało. Rozbita głowa świadczyła o dużej prędkości uderzenia w pień drzewa. Turysta nie miał szans na przeżycie, choć w jego otwartych oczach wciąż tlił się dziwny blask, jakby nadal doświadczał tych gór, jakby wciąż smakował karkonoskiego piękna.
Poniżej załączone kadry, zostały wykonane podczas wyżej opisanych wojaży.
<< Sprawdź poprzednie opowiadania z serii Czy w Karkonoszach straszy?
>> Tutaj możesz kupić książkę Czy w Karkonoszach straszy?