To lato było inne — gorętsze od wszystkich dotąd zapamiętanych. Pola i łąki Jeżowa Sudeckiego ścieliły się obficie chabrami, które falowały na wietrze przybyłym z południowych krain. Podmuchy przynosiły ze sobą ciepło i złe przeczucia. Szeptały do jelarskich uszu budzące strach słowa. Karmiły duszę lękiem, ostrzegając przed wydarzeniami, które miały nadejść. 

Mrok napłynął ze wschodu, dźwigając na barkach pierwsze mgły. Tuż za nim, na niebo wkroczył dumny księżyc w orszaku przychylnych mu gwiazd. W oddali ktoś zadął w róg, a ostatni górnicy zaczęli opuszczać sztolnię na Srebrnej. Kierowali się prosto do Domu Gwarków — górniczej gospody wyrosłej na obrzeżach wsi, gdzie w zwyczaju mieli przepijać swe dniówki, tak jak czynili to ich ojcowie, i ojcowie ich ojców. Wzgórze szybko opustoszało, pozostawiając ciszę zmąconą jedynie nawoływaniem puszczyka. Jak co noc, ptak oblatywał wejścia do lisich jam, borsuczych nor i wylęgarni mar, by obwieścić czas nocnych łowów. 

Prócz dzikiej zwierzyny, na wzgórze wkroczyło coś jeszcze. Pośród drzew, które w równym szeregu rosły wzdłuż polnej drożyny, narodził się marny cień. Zmierzał płochliwym krokiem ku dębowej kłodzie zdobiącej szczyt Srebrnej. Ten kawał drewna nie znalazł się tam przypadkowo. Wystarczyło na nim przysiąść i spojrzeć przed siebie, by duszę poczęła toczyć słodka melancholia. Widok, jaki roztaczał się z tego zakątka, zdradzał najpiękniejsze sny Kotliny. Na pierwszym planie wyrastały jeżowskie chałupy strzelające z okien snopami światła. Blask ów przepędzał nachalne mgły wijące się na podwórzach. Dalej, nocną toń rozrzedzały jeleniogórskie kamienice przypominające migocące świetliki. Na horyzoncie zaś dumnie prężyły się Karkonosze, na czele z wybitną Śnieżką, o której wierzchołek potykały się wschodzące gwiazdy. Dojrzeć stąd można było wszystkie pasma Krainy Wiecznych Mgieł, a liczba ich szczytów konkurowała z liczbą błyszczących drobinek rozsianych po nocnym niebie.

Źródłem majaczącego cienia był barczysty mężczyzna z kilofem na ramieniu. W jego oczach tliła się trwoga. Pędził na złamanie karku, zawadzając butami o przykryte mrokiem ostre kamienie i powykręcane wystające korzenie. Kiedy dotarł na szczyt, obejrzał się za siebie, po czym opadł na kłodę. Urywany oddech, drżące dłonie i rozbiegane oczy nakreśliły obraz zlęknionego górnika. Wyjął zza pazuchy ściśnięte sznurkiem zawiniątko, przetarł nim spocone czoło, po czym pospiesznie rozwiązał. Materiał skrywał garść niekształtnych grudek. Gdy zaciekawiony księżyc wyjrzał zza chmur, zlepki w dłoni mężczyzny zamigotały, zdradzając swą wartość. 

Skradzione srebro odłożył na bok, a wilgotną szmatką zaczął wycierać ostrze kilofa. Tkanina nasiąknęła szkarłatem. Gdy upewnił się, że narzędzie zbrodni jest czyste, wstał i podszedł do miedzy oddzielającej pole od kwiecistej łąki. Poganiany biciem własnego serca, wykopał płytki dół, zagrzebując w nim zakrwawione płótno. Pochłonięty myślami i pracą, nie zwracał uwagi na mgły, które coraz śmielej wspinały się na wzniesienie. Podchodziły coraz bliżej i bliżej, kąsając wilgocią ostatnie bastiony przejrzystości. 

— To nie tak miało być, wszystko nie tak — szeptał do siebie roztrzęsiony. 

Zimny podmuch rozmył gorzkie wyrzuty sumienia. Jelarz uniósł głowę, rozglądając się dookoła. Zrozumiał, że znalazł się w potrzasku. Próbował okiełznać strach. Wiedział, że skrajne emocje potrafiły zwabić najpodlejsze z Bestii. Wiedziało o tym każde jelarskie dziecko. Próby utrzymania nerwów na wodzy zakończyły się porażką. Wibracje pełne przerażenia rozlały się po okolicy. 

Wrócił do kłody, by zgarnąć kruszec, za który przyszło mu zapłacić tak wysoką cenę. Nieporadne dłonie rozsypały łup, a ten przepadł w wysokiej trawie. Jelarz rzucił się na kolana, odgarniając każde źdźbło, a z jego ust wyrwał się wściekły krzyk niemocy. Powracające echo, prócz zniekształconego przekleństwa, przywiodło coś jeszcze. 

Dziko rosnące chabry barwiły niebieską poświatą mgielne tumany. To z nich wyłoniła się zjawa spowita oparami i księżycowym blaskiem. Tańcząc w objęciach mroku, strącała bosymi stopami krople rosy. Z jej ust płynęła uwodzicielska pieśń, a uszyta z pajęczej nici suknia falowała z hipnotyzującą gracją. Na widok pięknej pani, lęk trawiący duszę mężczyzny uleciał. Jelarz karmił się kobiecym kształtem, błogim śpiewem i lekkim pląsem. Srebro, zbrodnia i strach wyblakły, a ich miejsce zastąpił soczysty tanzanit polnych kwiatów.

Wtem zadziała się rzecz niesłychana. Na końcach łodyżek chabrów, zamiast maleńkich płatków, zajaśniały najprawdziwsze szafiry. Księżyc przebił się przez mgły i sprawił, że te zaczęły migotać obłudnie, kusząc zachłannego górnika. Ten nie sprzeciwiał się fali zachwytu zalewającej jego ciało. Nie potrafił. Zwiedziony mistycznym doznaniem, podniósł się z kolan i wkroczył prosto we mgły. Eteryczna dama wyciągnęła ku niemu swe smukłe dłonie, uśmiechając się triumfalnie. Jelarz zanurzał się coraz głębiej i głębiej, by wpaść w objęcia nocnej kochanki. Ta oplotła go suknią i porwała do ostatniego tańca. 

Biały płaszcz zakrył odsłonięty dotychczas skrawek wzniesienia. Srebrna pogrążyła się w mlecznych oparach, i ciszy, którą od czasu do czasu przeciął głos puszczyka. Czas łowów dobiegł końca.