— Tatku, a czy wszystkie mamidła są złe? 

— Wszystkie — odparł barczysty mężczyzna, który przystanął, by złapać tchu. 

— A te piękne? 

— Te są najgorsze. 

— Ale dlaczego? 

— Bo mamią urokiem, byś się w nich zatracił, byś zboczył ze szlaku, byś wszedł między mgły, a potem… — schylił się, chwycił grudkę śniegu, uniósł wysoko rękę i zacisnął dłoń z całych sił. — A potem wycisną z ciebie wszystko, co cenne — wytarł ośnieżoną rękawicę o płaszcz, po czym spojrzał na złudną sylwetkę syna. Ten nie spoglądał na niego, a ku zachodowi. Nieobecny wzrok chłopca gonił za majaczącymi w oddali wierzchołkami Gór Łużyckich. — Niedługo będziesz wolny — mruknął pod nosem, ocierając łzę, która napęczniała w kąciku oka. 

— Co mówisz, tatku? 

— Że słońce kładzie się nisko na horyzoncie, że mgły coraz zuchwalsze, że podejście przed nami. — Jelarz obrócił się, kryjąc wzruszenie i ruszył ku górze, którą wieńczył budynek o szmaragdowym dachu. 

Kiedy ośnieżone połacie zwartej kosodrzewiny zostały w tyle, mroźny wiatr zaczął atakować wędrowca, kąsając jego policzki i czubki palców. Pogrążony w milczeniu, z nostalgią wracał do wspomnień o cieple schroniska na szrenickiej łące, którym rozkoszował się wraz z synem. Ile to już czasu minęło? Dzień, dwa, miesiąc, a może rok? Wszystko, jak mgły, zlewało się w gęsty mętlik. Z rozmyślań wybił go głos dziecka. 

— Tatku, strasznie mi zimno. 

— Mnie też — skłamał, bo od dawna nie czuł nick, prócz smutku. — Jeszcze chwila, jeszcze kroków parę i będziemy na miejscu.

Gdy dotarł na szczyt, wiatr rozgonił obłoki, jakby pięknym widokiem chciał wynagrodzić trudy jelarskiej wędrówki. Słoneczna tarcza poczęła barwić horyzont kolorami tak cudnymi, że próżno szukać słów, które mogłyby je opisać. 

— Nadchodzi — wyszeptał, by nikt nie usłyszał. 

— Któż taki, tatku? 

— Wieczorna Zorza, co kądziele losu nad światem roztacza. 

Zimowe słońce utonęło za surowymi szczytami, a srebrna łuna na tle barwnego nieba zaczęła majaczyć w tęsknocie za światłem. Wtenczas z mętności wyłoniła się bezkształtna masa. Rzeźbiona wiatrem i karmiona mgłami, rosła w siłę, przysłaniając purpurowy spektakl. Taniec cieni wirował wśród ośnieżonych lasów i dolin, szybciej i szybciej, zataczając coraz to szersze kręgi. Z kotłującego się mroku narodziła się Bestia o tysiącu ramion, które niczym korona prawiecznego drzewa oplotły skrzący się nieboskłon. Każda gałązka, każda nawet najdrobniejsza witka była odzwierciedleniem jelarskiego losu. Mara plotła przeznaczenie dla umęczonych dusz, którym przyszło już na zawsze spocząć w cieniu Gór Olbrzymich. 

Mężczyzna stał nieruchomo, wpatrując się w horyzont, a łzy raz jeszcze napłynęły do oczu. 

— Tatku, ta mara jest zbyt piękna, by była niebezpieczna. 

— Ona niesie ukojenie. 

— Tatku, co masz na myśli? 

Ojciec nie odpowiedział. Zmrużył oczy, po czym ryknął, ile sił w płucach. 

— Jestem! Na twoje wezwanie stawiam się przed twym obliczem, a teraz pozwól mu odejść! Słyszysz, wszechmocny stworze!? Daj zaznać spokoju jego duszy, a mnie uwolnij od udręki! Chcę tylko zapomnieć! Chcę tylko żyć! 

Mara poruszyła głową, obdarowując mężczyznę spojrzeniem. Jej ramiona zaczęły wić się w rytm echa, które pozostawił po sobie rozpaczliwy krzyk Jelarza. Na wysokim niebie zaznaczyła się blaskiem wątła smuga, gałązka delikatna jak marzenie. Mężczyzna w hipnotycznym odrętwieniu wpatrywał się w nią, czując, jak jego własna dusza drży. Wreszcie został wysłuchany. Padł na kolana przepełniony błogą ulgą. Mgły pochłonęły okolicę, górskie szczyty, schronisko o szmaragdowym dachu i syna. Mgły pochłonęły cały jego świat.

Prolog 

Na ławeczce przed schroniskiem na Szrenicy siedziały dwie turystki, Bezmgielne pochodzące spoza Kotliny. Spoglądały na pląsającą z gracją wieczorną zorzę i rozganiane przez wiatr pozostałości widowiska, jakie zaserwowało niedawno zachodzące słońce. 

— Dziś było naprawdę pięknie — rzuciła mimochodem jedna z nich. Gdy towarzyszka nie odpowiedziała, dodała: — Kochana, o czym tak rozmyślasz, że nawet nie przytakniesz przyjaciółce? 

— Ten chłopiec, widzisz? Znów tam stoi. 

— Wczoraj też stał. 

— Wiesz, rozmawiałam dziś z Jelarką, która nas obsługiwała. 

— O tym chłopcu? 

— Tak, powiedziała, że przychodzi tu każdego wieczora. Pali świecę na koniec dnia, odkąd jego ojciec przepadł wśród mgieł. 

— Wiesz, jak długo? 

— Jelarka zarzekała się, że od poprzedniej zimy. 

— I jak długo będzie je palił? 

— Póki dusza ojca nie zazna spokoju. Tak nakazuje jelarski zwyczaj. 

— Dziwni ci mieszkańcy Kotliny. No nic, chodźmy już, zimno zaczyna nieznośnie szczypać w nos. 

— Idź, ja chwilę posiedzę i zaraz cię dogonię. 

Bezmgielna jeszcze przez jakiś czas wpatrywała się w granatowe niebo, które obsypało się gwiezdnymi świetlikami. Nagle jeden z nich oderwał się od nieboskłonu, rozświetlając go na czas trwania jednego oddechu. Cichy chłopiec podszedł do zapalonej świecy. Ku zdziwieniu obserwatorki, zdmuchnął płomień i ruszył w dół, niknąc w karkonoskim mroku.