Gdy zima w biały płaszcz Karkonosze oblecze, a przygnane z północy wiatry skują szczyty mrozem dotkliwym, we mgłach grasować poczynają Bestie Gwizdajłami zwane. 

Obdarzone gęstą szczeciną, co przed dokuczliwym chłodem je chroni, czatują na owianych szlakach, wypatrując umęczonych długim marszem Jelarzy. Gdy górskie mamidło dostrzeże piechura uwięzionego w zaspach głębokich, z sił opadłego lub w mętnych oparach zagubionego, zaczyna czynić swe cuda. Wydobywa wtem wetknięty w sierść instrument drewniany, co fujarkę przypomina. Przykłada go do ust, policzki nadyma i wypuszcza na wolność gwizdy frymuśne, które z wiatrem się przeplatają. Melodie te w letarg dziwaczny podróżnika wprowadzają — o trudach wszelakich zapomina i niczym lunatyk we śnie uparcie przed siebie brnie. 

Bestia podąża tanecznym krokiem tuż za Jelarzem, nie ustając w wydawaniu dźwięków cudacznych. Dopóki trwa ta przygrywka, dopóty na horyzoncie buda się nie wyłoni. Gdy zaś kontur schroniska w mętnościach zamigocze, wtem melodia cichnie, a stwór w mglistych tumanach, jak kamień rzucony w wodę, przepada. 

Osowiały wędrowiec wybudza się, i gdy tylko bezpieczną przystań dostrzeże, niebywałym zdumieniem się zanosi. Dopiero w ciepłej sali, przy kominku i parującym naparze, rozmyślając, przypomina sobie o zjawie i jej gwiździe natchnionym. W podzięce za uratowanie życia winien miskę parującej strawy na zewnątrz wystawić, by uczynna istota, głodna po mrozie snuć się nie musiała i kolejnym Jelarzom w potrzebie pomocy udzielała.