Górskie szczyty, skalne formacje, charakterystyczne punkty orientacyjne, a gdyby to wszystko nagle ożyło? A gdyby tak mgły tchnęły życiodajną moc w to, co do tej pory pozostawało martwe? Jakie kształty przybrałaby nowa rzeczywistość? Wędrując po Sudetach, nierzadko zdarzało mi się właśnie w ten sposób rozmyślać na temat otaczających mnie gór. Patrzeć na świat oczami dziecka, którego coraz mniej w nas, dorosłych. Te drobne zagwozdki stały się preludium do stworzenia Bestiariusza Jeleniogórskiego. W każdym głazie, w każdym wzniesieniu, w każdym starym drzewie potrafiłem dostrzec Bestię. A kiedy mętności pochłaniały okolicę, byłem wręcz pewien, że to, co jeszcze niedawno pozostawało nieruchome, teraz dumnie kroczyło tuż za moimi plecami.
Pytanie to wielokrotnie zadawałem sobie również w odniesieniu do Śnieżki, co ciekawe, w tym przypadku odpowiedzi dostarczyła nie wyobraźnia, a sama góra.
Luty, 2019. Śnieżka.
To nie był miły dzień. Wiało. Padało. Bolało. Szczyt Śnieżki zdobyłem na dwie godziny przed zachodem słońca. Dlaczego z takim wyprzedzeniem? Otóż jedną z pierwszych rzeczy, które pojąłem jako fotograf górski, był fakt, że najpiękniejsze zdarzenia miały miejsce nie w trakcie samego zachodu czy wschodu, a tuż przed nimi. Stąd mimo niezbyt przyjemnej aury, decyzja o tak wczesnym zameldowaniu się na górze. Na miejscu zastały mnie gęste mgły, uszczypliwy mróz i najgorszy z całej ferajny — porywisty wiatr, który sprawiał, że temperatura odczuwalna była dosłownie odczuwalna, niestety w sposób niezwykle bolesny.
Znając zmienny charakter góry, wiedziałem, że panoszące się na szczycie zło w mgnieniu oka mogło ustąpić miejsca zjawiskowemu pięknu. Natchniony tą myślą, postanowiłem powalczyć z własnymi słabościami i nie schodzić. Opatulony we wszystko, co było pod ręką, wcisnąłem się w jeden z zakamarków przy obserwatorium, mając nadzieję, że tam odnajdę choć trochę spokoju. Pozostało uzbroić się w cierpliwość. Zdążyłem do tego przywyknąć, bo czymże jest fotografia krajobrazowa, jeśli nie wiecznym oczekiwaniem na odpowiednie warunki? By uchwycić w kadrze ten jeden konkretny moment, nieraz przychodzi człowiekowi czekać tygodniami, kiedy indziej miesiącami czy latami, a niektórzy spędzają i całe życie w pogoni za wymarzoną chwilą. Cóż zrobić? Takie są zasady tej gry. Nie ma drogi na skróty. Przysiadłem i czekałem, jak przykazano.
Niestety brak przejaśnień, wichura pchająca ku szczytom śnieżne tumany, jak i obrazy z internetowych kamer, które śledziłem na telefonie, nie wieściły żadnej poprawy. Gdy nastała godzina zachodu na szczycie nadal panoszyła się nieznośna zawierucha.
— Basta! Czas wracać — pomyślałem.
To nie pierwszy raz, gdy Śnieżka wystawiła mnie do wiatru, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Zrezygnowany, przygotowałem się do zejścia i ruszyłem zakosami w dół.
Kiedy pokonałem więcej niż połowę trasy, pogoda zaczęła ulegać zmianie. Dokuczliwy dotąd wiatr przestał się nade mną znęcać i skupił się na wygryzaniu dziur w kłębiących się mętnościach. Kilka kroków niżej, ku mojemu nieukrywanemu zdziwieniu, mgły opadły niczym kurtyna tuż przed rozpoczęciem spektaklu. Ze zmarzniętej bryły lodu, marzącej o łyku ciepłej herbaty, przeobraziłem się w świadka rozkosznego widowiska, które pozwoliło, choć na moment zapomnieć o trapiących mnie bolączkach.
Na zboczach Śnieżki z niespotykaną wręcz gracją unosiły się drobinki zmrożonego śniegu i lodu. Wirujące w powietrzu cudowności, podświetlane przez ostatnie promienie zachodzącego słońca, przybierały zaskakujące kształty. Momentami miało się wrażenie, że w oddali tańczyła zjawiskowa dama, odziana w suknię mieniącą się rubinowymi refleksami. I choć świadom byłem, że to tylko złudzenie, bezapelacyjnie miało ono znamiona baśniowego.
Całość nie trwała długo. Kiedy słońce przepadło za linią horyzontu, iluzja uleciała, a mgły powróciły na swoje prawowite miejsce. Przypomniały o sobie chłód, ból oraz chęć jak najszybszego dotarcia do schroniska. Pognałem w dalszą drogę, nie zdając sobie sprawy, że zjawiskową damę, będzie mi jeszcze dane spotkać, niestety w dużo dramatyczniejszych okolicznościach…
Lipiec, 2022. Śnieżka.
Byłem świadom warunków, jakie wieściły prognozy pogody. Tej nocy nad Karkonosze miała nadciągnąć największa burza w sezonie. Potężna zawierucha niosąca ulewne deszcze, opady gradu oraz silny wiatr. Tam, gdzie wszyscy widzieli zagrożenie, ja dostrzegałem niepowtarzalną szansę. Modele, na których opierałem wiedzę dotyczącą warunków atmosferycznych, wskazywały jednoznacznie, że załamanie pogody nastąpi już po zachodzie słońca, a co za tym idzie sam zachód, mógł obfitować w naprawdę spektakularne zjawiska. Nie mogłem odpuścić takiej szansy. Musiałem ruszyć w góry.
Plan był prosty. Wdrapać się na Śnieżkę, uchwycić na kadrach to, co pod koniec dnia mogła zaoferować natura, a następnie jak najszybciej ulotnić się, by całą zawieruchę przeczekać bezpiecznie w Domu Śląskim. Zejście ze szczytu to kwestia dwudziestu minut, więc w schronisku powinienem znaleźć się na długo przed nadejściem realnego zagrożenia. Plan wydawał się być idealny, więc, co mogło pójść nie tak?
Zmierzając ku Królowej, wysłałem SMS-a do znajomego meteorologa, który pracował w obserwatorium na Śnieżce. Czyniłem to często, gdy wdrapywałem się na szczyt. Poznałem go wiele lat wcześniej, podczas któregoś z zachodów słońca. W trakcie naszego pierwszego spotkania wynikła arcyciekawa rozmowa na temat warunków pogodowych w Karkonoszach. Od tamtego czasu często rozmawialiśmy. Lubiłem te pogawędki, wiecie, to ten typ człowieka, z którym od razu nawiązujesz wspólną nić porozumienia, a wasze rozmowy to te o charakterze bardziej niż inspirującym. Wracając do feralnego wieczoru, zapytałem, czy jest na Śnieżce. W głowie układałem plan awaryjny, gdyby na szczycie, coś poszło nie tak. Odpisał, potwierdzając, że jest na górze. Poczułem się bezpieczniej.
Minąłem górną stację wyciągu na Kopę, następnie Dom Śląski. Na niebie nie było widać oznak zapowiadanego armagedonu. Jedynie pustki na szlakach i uporczywa duchota wskazywały, że jest coś na rzeczy. Na Śnieżce tradycyjnie zameldowałem się niecałe dwie godziny przed zachodem słońca. Rozejrzałem się dookoła. Polska strona, czysta. Po czeskiej zaś na horyzoncie można było dostrzec piętrzące się kłęby. Od czasu do czasu wnętrze ciemnych chmur rozświetlał blask błyskawicy, jednak odgłosy grzmotów nie docierały do mych uszu. Groźny kolos był naprawdę daleko.
Nie myliłem się w swoich założeniach. Zachód słońca był naprawdę zjawiskowy. Chmury nad moją głową oblekły się majestatyczną czerwienią, a ja w ciszy, spokoju i samotności mogłem doświadczać tego piękna. W oddali widziałem coraz częstsze rozbłyski. Na szczęście złowieszczo wglądające obłoki nadal miały sporą odległość do pokonania. Brak burzowych pomruków, potwierdzał wysnutą przeze mnie teorię. Wokół panowała wręcz nienaturalna cisza.
Zadowolony z uchwyconych kadrów, nie chciałem zanadto kusić losu. W pośpiechu złożyłem sprzęt i skierowałem się ku zakosom. Kiedy tylko doszedłem do kamiennych schodków, poczułem niewyobrażalnie silne uderzenie w plecy, które zwaliło mnie z nóg. Wstałem zdezorientowany, rozglądając się za agresorem. Dopiero po kilku sekundach zdałem sobie sprawę, że to wiatr. Niebo nad moją głową poczerniało, wypełniając się grozą. Wszystko wokół oblała purpura, jakbym nagle znalazł się na innej planecie. Spojrzałem przed siebie i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Na krawędziach skał oraz na łańcuchach znajdujących się przy szlaku, tańcowały elektryczne wyładowania. Towarzyszyło im najprawdziwsze na świecie syczenie. Moje włosy stanęły dęba. Wiedziałem, co to za dziwactwo, a co gorsze wiedziałem, co zwiastuje. Ognie świętego Elma. Poprzedzały uderzenie pioruna. Serce zabiło jak szalone. Nim się obróciłem, ogłuszył mnie przeraźliwy metaliczny huk. Ziemia dosłownie zatrzęsła się pod moimi nogami. Napisać, że się przestraszyłem, to nic nie napisać. Byłem śmiertelnie przerażony. Pioruny waliły w Śnieżkę, a ja znajdowałem się na samym jej szczycie, co straszniejszego mogło się wydarzyć?
Nie miałem czasu zastanawiać się jakim cudem burza, która nie tak dawno tliła się na horyzoncie, teraz kotłowała się tuż nad moją głową. Rozległ się szum, ściana deszczu sunęła w moją stronę. Oślepiająca biel i ponowny huk. Skuliłem się, jakby miało to w jakikolwiek sposób mi pomóc. Na zejście do schroniska nie było już czasu. Przestraszony pognałem w stronę kaplicy świętego Wawrzyńca. Do dziś dziękuję żywiołom, że w ciepłe miesiące jest zazwyczaj otwarta i w razie potrzeby, można się w niej schronić. Myślę, że wtedy uratowało mi to życie.
Wszedłem do środka. Wokół panował przenikliwy mrok. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, wygrzebałem z plecaka czołówkę. Włączyłem światło i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Niejednokrotnie skrywałem się pod tym dachem, a to przed silnym wiatrem, a to przed niespodziewanym deszczem. Dziś po raz pierwszy przed burzą. Przysiadłem na jednej z drewnianych ławek, by uspokoić nieco rozdygotane nerwy.
Białe światło przecisnęło się przez szpary w drzwiach. Sekundę później rozległ się potężny łoskot. I tutaj małe wtrącenie. Kto miał przyjemność być we wnętrzu kaplicy, doskonale wie, jak mocne echo się w niej rozchodzi. Wystarczy wypowiedziane szeptem słowo, by to po chwili wróciło ze zwielokrotnioną siłą. Hałas wywołany uderzeniem pioruna oraz rozchodzące się wokół wibracje były… aż trudno znaleźć mi odpowiednie słowo, by opisać to doznanie. Mowa tu o przeżyciu na pograniczu mistycyzmu, magii i przerażającego strachu. Ciarki, ciarki i jeszcze raz strach. Nawałnica rozszalała się na dobre. Deszcz i grad waliły o ściany i dach. Grzmot poganiał grzmot. Błysk za błyskiem przeciskał się do środka. Niektóre z błyskawic wycelowane były prosto w szczyt, inne odnajdywały swoje przeznaczenie w jego bliskim sąsiedztwie, jeszcze inne, gdzieś zupełnie daleko.
Z czasem przyzwyczaiłem się do hałasu, choć słowo „przyzwyczaiłem” jest użyte nad wyraz. Po prostu zaakceptowałem zastaną sytuację. Strach nieco zelżał. Na moje szczęście kaplica skutecznie przeciwstawiała się szalejącej chryi. Złapałem za telefon. W powiadomieniach oczekiwała wiadomość od znajomego meteorologa. Miał nadzieję, że nie jestem na górze, a jeśli tak, to mogę schronić się na czas burzy w spodku. Pomyślałem, że zmiana miejsca to nie najgorsze rozwiązanie. Nieustanne wstrząsy i głośne echo, sprawiały, że nie czułem się tu zbyt komfortowo. Do tego sama aura miejsca. Wielowiekowa kaplica na szczycie góry w czasie szalejącej burzy. Mam nadzieję, że rozumiecie, co chcę przekazać.
Uchyliłem drzwi, aby zorientować się, jak wygląda sytuacja na zewnątrz. Strugi deszczu roztrzaskiwały się o skały. Wiatr szalał w najlepsze, a błyskawice, co rusz rozjaśniały pociemniałe niebo. Reasumując, nie najciekawiej.
Od jednych do drugich drzwi było około stu metrów. Choć nieduża to odległość, to wizja pokonania jej w takich warunkach, napawała strachem. Mimo rodzących się wątpliwości postanowiłem zmierzyć się z tym wyzwaniem. Przed opuszczeniem kaplicy wykonałem kilka zdjęć. Grzechem byłoby nie utrwalić tego szaleństwa.
Spakowałem sprzęt, zarzuciłem plecak na grzbiet, wziąłem kilka oddechów i przekroczyłem drewniany próg. Kolejne wyładowanie uderzyło w szczyt. Ziemia pod moimi nogami zadrżała. Noc na ułamek sekundy zmieniła się w dzień. Kątem oka zauważyłem coś niepokojącego. Zamiast ruszyć do przodu, wykonałem krok wstecz. Na dachu obserwatorium… ktoś stał. Kolejny rozbłysk. Teraz byłem pewien. Tam naprawdę znajdowała się jakaś postać. Przypominała kobietę, której przemoczona suknia targana była przez bezlitosny wiatr. Spojrzała w moim kierunku, a moją duszę przeszył lodowaty pocisk. Zapadł mrok. Cofnąłem się niepewnie do wnętrza kaplicy. Podmuch wiatru gwałtownie popchnął drzwi, trzaskając nimi, ale ich nie zamykając.
Następny grzmot. Tuż po nim usłyszałem dziwne dźwięki. W żyłach buzowała adrenalina, w głowie kotłowało się setki myśli. Spanikowałem. Nie wiedziałem, czy to szum deszczu, czy odgłosy czyiś kroków. Miałem wrażenie, że ktoś stoi przed wejściem do kaplicy. Kolejny grzmot i potężny podmuch wiatru. Niedomknięte wrota otworzyły się z wielkim hukiem. Podskoczyłem ze strachu. Przede mną rozpościerała się przeraźliwa pustka. Na zewnątrz nie było nikogo. Odruchowo podbiegłem do drzwi, popchnąłem je z całych sił i porządnie zamknąłem.
Burza nadal szalała, choć wydawało się, że z każdym kwadransem traciła na sile. Deszcz nie walił już z taką zaciekłością, a gromy waliły coraz dalej i dalej. Siedziałem z głową opartą o plecak, powieki opadały ze zmęczenia. Rozmyślając o kobiecie na dachu, postanowiłem nie opuszczać kaplicy. Napisałem lakoniczną wiadomość do meteorologa, że tutaj czuję się bezpiecznie i zostanę w środku, póki na zewnątrz się nie uspokoi.
W pewnym momencie przypomniał mi się zimowy zachód słońca i tajemnicza dama tańcząca na stoku góry.
— Gdyby Śnieżka miała ożyć, dokładnie wiem, jaką postać by przybrała — pomyślałem.
Rytmiczne uderzenia kropel stały się miłą dla ucha kołysanką. Nie wiem nawet kiedy zmorzył mnie sen.
Epilog
Poranek. W dłoniach trzymałem kubek z jeszcze parującą herbatą. Obok mnie stał znajomy meteorolog. Dyskutowaliśmy żywo o nocnej burzy. Mnie nazwał szaleńcem, a sam stwierdził, że już dawno nie przeżył takiej zawieruchy na szczycie Śnieżki. Zapytałem go, czy ktoś w nocy wychodził na dach. Potwierdził. Musiał odczytać niezbędne parametry z urządzeń, by móc zdać cogodzinny raport. Tajemnicza postać na dachu, przestała być tajemnicza — pomyślałem. Nie drążyłem tematu. W ciszy spoglądaliśmy na kotłujące się w dolinie mgły, a ja nie wiedziałem, czy cieszyło mnie rozwiązanie wieczornej zagadki, czy raczej posmutniałem, niczym dziecko, któremu odebrano jego magiczne postrzeganie świata.
<< Sprawdź poprzednie opowiadania z serii Czy w Karkonoszach straszy?