Koniec września, 2022. Jelenia Góra.

Minęły blisko dwa miesiące od nieszczęśliwego wypadku w Górach Izerskich, który przekreślił niemal wszystkie moje plany. I miesiąc od operacji, kiedy to śrubami zespolono złamaną kość udową, rozprawiono się ze zrostami i zainstalowano specjalne taśmy ułatwiające mi zginanie roztrzaskanego kolana. 

Pooperacyjny czas był zdecydowanie najgorszym w moim życiu. Z jednej strony przez dwa miesiące zmagałem się z chronicznym brakiem snu i bólem, którego nie potrafiły stłumić żadne leki. Z drugiej zaś nie za dobrze działo się w mojej głowie. Los pozbawił mnie nie tylko możliwości poruszania się, ale odebrał też pasję, która była pracą i sensem mojego życia. Zamknięcie IV Tomu Bestiariusza Jeleniogórskiego stanęło pod znakiem zapytania. Zamiast dokańczać książkę, wykańczałem się z bólu. Zamiast wkładać pieniądze w wydawnictwo, te topniały w lekarskich gabinetach. A gdy dodamy do tego fakt, że byłem ojcem wówczas kilkunastomiesięcznego dziecka, którym w żaden sposób nie mogłem się zająć, otrzymamy obraz rozpaczy, który kotłował się w mojej głowie. Wydawało się, że wszystkie plany legły w gruzach, a ja nie miałem na to żadnego wpływu. Mogłem tylko patrzeć na tę piękną katastrofę. 

Koniec końców wysiłki lekarzy nie poszły na marne, a wydane pieniądze zaczęły zwracać się w zdrowiu. Pomoc, która nieustannie spływała ze strony rodziny i kręgu najbliższych przyjaciół, podtrzymywała mnie na duchu. Znaczącego wsparcia dostarczyła również społeczność skupiona wokół Bestiariusza. Nie miałem innego wyboru, trzeba było zacisnąć zęby, spiąć przysłowiowe pośladki i wziąć się w garść. Upór dyktowany potrzebą powrotu na górskie szlaki w połączeniu ze świetną rehabilitacją postawiły mnie na nogi, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Krok po kroku odbudowywałem to, co się posypało pewnej izerskiej nocy.

Przełom października i listopada, 2022. Jelenia Góra.

Trzy miesiące po operacji stałem już na nogach. Co prawda w szynie stabilizującej kolano i ze wsparciem kul, ale co najważniejsze, mogłem poruszać się samodzielnie, i to w miarę sprawnie, jak na tak poważny wypadek. Trudno było mi usiedzieć spokojnie w domu. O Karkonoszach, Rudawach Janowickich czy Górach Izerskich mogłem tylko pomarzyć. Wciąż jednak pozostawało wiele miejsc, gdzie można było dojechać samochodem. Różanka, Góra Szybowcowa, Stawy Podgórzyńskie. Jeśli któryś z moich przyjaciół miał czas, by podrzucić mnie autem, to właśnie tam pojawiałem się z aparatem, oczekując na wschód lub zachód słońca. Wielkim przełomem było natomiast pokonanie trasy ze Szwajcarki na Sokolik, które miało miejsce późną jesienią.

Koniec listopada, 2022. Góry Sokole.

Padało niemal cały dzień. Oberwana chmura nie skąpiła wody dla Kotliny. Gdy wieczorem burza ustała, pierwsze z mgieł zaczęły nieśmiało wychylać się ze swoich kryjówek, w których pochowały się ze strachu przed błyskawicami. Ślęczałem przed komputerem, walcząc z bólem i fabułą Bestiariusza Jeleniogórskiego. W przerwach od moich potyczek, w ramach rozrywkowego masochizmu, zawieszałem oko na obrazach z internetowych kamer. Ot, miernej jakości substytut wędrówek, wynikający z tęsknoty za górami. Skakałem ze Śnieżki na Strzechę Akademicką, ze Strzechy na czeską stronę, z Czech na Szrenicę. I tak na okrągło. Gdy podróż po Karkonoszach dobiegała końca, wracałem do składania liter w sensowne ciągi. 

Podczas którejś z „wędrówek”, zatrzymałem się przy kamerce na Szrenicy. Jej obiektyw skierowany na wschód, obejmował niemal całą Kotlinę. Wszystko w dole zasłoniło się gęstymi mgłami. Moje serce zabiło szybciej. W normalnej sytuacji już dawno pakowałbym sprzęt do plecaka, a w głowie planował rowerową pogoń za kadrami. Niestety moja sytuacja była daleka od normalnej, a na rower mogłem, co najwyżej popatrzeć.

Zerknąłem na zegarek, mała wskazówka minęła dwudziestą pierwszą. Główkowałem, co począć, by nie zaprzepaścić takich warunków. Było za późno, by próbować namawiać kogoś na wschód słońca. Wpadłem na inny pomysł. Postanowiłem popytać przyjaciół, czy ktoś nie zawiózłby mnie w wybrane miejsce nie z rana, a od razu. Chciałem przeczekać całą noc na stanowisku, by finalnie utrwalić to, co najpiękniejsze o wschodzie. Pomyślałem o Sokoliku. Nie przez przypadek. Kilka dni wcześniej udało mi się pokonać w miarę bezboleśnie trasę ze Szwajcarki na ten szczyt właśnie. A nie ukrywam, że jesienne mgły w Górach Sokolich były ówczesnym spełnieniem moich marzeń. Decyzja zapadła. Napisałem do Kuby, osoby, która po wypadku poświęciła mi ogrom swego czasu. To on najczęściej zawoził mnie na wschody i zachody słońca, jeśli tylko wyjazdy te nie kolidowały z jego pracą. Jako jeden z nielicznych potrafił ślęczeć ze mną w jednym miejscu, przez długie godziny, nie grymasząc przy tym ani trochę. A warto zaznaczyć, że wstawanie o drugiej w nocy i marznięcie do wczesnych godzin porannych, dla zwykłego śmiertelnika do najprzyjemniejszych czynności nie należało. Jego nadludzka wyrozumiałość i cierpliwość, to coś, z czym nigdy wcześniej, ani nigdy później się nie spotkałem. 

Kuba zgodził się bez wahania. Silnik jego kanciastego Volvo z poprzedniej epoki zaterkotał pod moim domem tuż po dwudziestej drugiej. Pokonałem dwa piętra kamienicznych schodów, wrzuciłem fotograficzny sprzęt do bagażnika i po krótkiej szamotaninie z niesprawną nogą wgramoliłem się do auta. Pół godziny później parkowaliśmy przy Szwajcarce. Kuba postanowił towarzyszyć mi w drodze na szczyt. Minęliśmy drogę prowadzącą na Krzyżną Górę, a chwilę później Husyckie Skały. Przebrnęliśmy przez labirynt korzeni, którymi usłany był szlak, a następnie łagodnymi zakosami dotarliśmy do podnóża Sokolika. Pozostało pokonanie spiralnej konstrukcji usłanej metalowymi stopniami.

Sokolik mgły by Jelenia jest SPOKO

Obrazy z internetowych kamer nie kłamały. Trudno było o skrawek Kotliny, którego nie zagarnęłaby mgła. Od południa morze chmur ograniczały skaliste klify zwane Karkonoszami, od północy linia horyzontu, od zachodu i wschodu zaś pasma Gór Kaczawskich i Rudaw Janowickich. Okoliczne wioski i miasteczka tonęły w kłębiących się masach, a ich położenie zdradzały jasne punkty, które przypominały świetliki uwięzione w cukrowej wacie lub ogrodowe lampki przykryte świeżym śnieżnym puchem. Czułem się, jakbym stał na dziobie żaglowca, który sunął przez nieznane wody ku obiecanej ziemi. Mgliste fale rozbijały się o skalisty kadłub statku, a ich resztki niosły ze sobą orzeźwienie i nadzieję na lepszy czas. Wspaniale znów było czuć tę namiastkę odebranej mi przez los wolności.

W pewnym momencie nasz wzrok powędrował ku północnym rubieżom. Z Janowic Wielkich w kierunku Jeleniej Góry nadjeżdżał pociąg. Pomimo mlecznego rozlewiska doskonale widać było jego trasę. Ujawniała ją wilgoć, która osadziła się na trakcji. Wyładowania elektryczne barwiły kłębowisko błękitną łuną, zdradzając położenie torowiska. Liczne rozbłyski przypominały szalejącą w mgłach burzę, która parła ku Karkonoszom.

Po północy na platformie wieńczącej szczyt pozostałem sam. O Kubę upomniała się szara rzeczywistość pod postacią porannej zmiany w pracy. Moja pierwsza powypadkowa zasiadka na mgły stała się faktem. W żyłach czułem rozpychające się szczęście, usta oblał słodki smak spełnienia. Warunki sprzyjały jak nigdy, a nocne kadry pokrywały się pięknem. Mistycyzmu chwili dodawał blask księżyca, który przy akompaniamencie sowich pohukiwań skrzył się na niebie. Kiedy noc dobiegała końca, a łuna jutrzenki zaczęła przebijać się przez mroczne zasieki, świat oblał się purpurą, a rzeczywistość utknęła gdzieś między jawą a snem. W miejscu bardzo dobrze mi znanym, w miejscu, które ubóstwiałem.

Wraz z roszadami na nieboskłonie, zaczęły dochodzić do mnie stłumione dźwięki, których źródło znajdowało się gdzieś u stóp Sokolika. Coś ostentacyjnie buszowało w pobliskich zaroślach. Zanadto nie zaprzątałem sobie tym głowy. Wziąłem za pewnik, że hałas był sprawką dzikiej zwierzyny. Nie raz byłem świadkiem żerujących w okolicy saren, jeleni czy dzików.

Sokolik by Jelenia jest SPOKO

Wschodzące słońce ożywiło ulotne masy. Te niczym morskie fale smagane wiatrem, zaczęły pienić się u mych stóp. Mgielny sztorm z każdą chwilą przybierał na sile, pchając obłoki coraz wyżej i wyżej. Wraz z porannymi zawirowaniami, napłynął chłód. Sięgnąłem do plecaka po dodatkowe odzienie. Wtedy to tajemnicze odgłosy rozbrzmiały raz jeszcze. Były zdecydowanie głośniejsze. Zaciekawiony, podszedłem do barierki przy schodach znajdującej się tuż za moimi plecami. Wychyliłem się, zerkając w dół, by ustalić, co jest przyczyną tego hałasu. Niestety wichrzące się opary pochłonęły podnóże Sokolika, skrywając przed mym ciekawskim spojrzeniem autora całego zamieszania. 

— Zwierz, człowiek, a może duch? — wyliczałem po cichu. Finalnie pozostało mi zadowolić się domysłami, wzruszyć ramionami i powrócić do statywu, na którym osadzony był aparat.

W pewnym momencie szelest liści ustąpił wyraźnemu odgłosowi kroków. Metalowa konstrukcja zadrżała niepokojąco. 

— Oho, czyli jednak człowiek — pomyślałem.

Nic nadzwyczajnego. Jesienne zorze od zawsze przyciągały w Góry Sokole rzesze fotografów i turystów chcących skonfrontować z rzeczywistością bajeczne opowieści o rudawskich laserach. Powietrze przeszył charakterystyczny metalowy zgrzyt, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że ktoś tarabanił się do góry. Znałem ten dźwięk. Zbliżająca się persona nadepnęła na jeden z poluzowanych schodków. Za kilka, może kilkanaście sekund ktoś powinien zameldować się na górze. 

Sokolik lasery by Jelenia jest SPOKO

O dziwo nie pojawił się nikt. Mijały minuty, a ja nadal w samotności podziwiałem poranne piękno. Zaskoczony obrotem spraw, ponownie podszedłem do barierek. Wychyliłem się, przeczesując wzrokiem metalową konstrukcję. Ta świeciła pustkami. Tym razem nie dałem tak łatwo za wygraną. Postanowiłem zejść jedną kondygnację, aż do ruchomego stopnia, który niejednego turystę przyprawił o szybsze bicie serca. Jak pomyślałem, tak uczyniłem. I co? I nic. Nadal pustka. Zdezorientowany, wróciłem na górę. 

— Czyżby wiatr? — mruknąłem pod nosem. — A może to ja wchodząc na szczyt, nadepnąłem w jakiś feralny sposób na schodek, a ten postanowił zrobić mi dowcip i odskoczyć na swoje miejsce kilka godzin później? Mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Przedzierając się przez falę przypuszczeń, przyjąłem to pokątne tłumaczenie, bo cóż innego mogłem uczynić? Zbyt wiele pięknych rzeczy działo się wokół, by zawracać sobie głowę duchami. Wróciłem do utrwalania kadrów, tracąc rachubę czasu. 

— Piękne prawda?

Niespodziewany głos wybił mnie z artystycznego transu. Podskoczyłem przestraszony, trącając ręką statyw. Ten przechylił się niebezpiecznie, a ja chwyciłem go odruchowo, zapobiegając kosztownemu upadkowi. Gdy sytuacja zdała się być opanowana, odwróciłem głowę. Na ławce, tuż obok mnie, siedziała kobieta w średnim wieku, której jasne kosmyki włosów smagały blade policzki. Zdezorientowanie połączone z zaskoczeniem, odebrały mi umiejętność sprawnego składania zdań. 

— Pięknie prawda? — powtórzyła zapytanie, kierując swe spojrzenie na moją osobę. 

Przytaknąłem niepewnie, kiwając głową. 

— Jesienne mgły na Sokoliku, nigdy nie zawodzą — wydusiłem z trudem. W głowie zaś kotłowało się jedno pytanie: — Kobieto, skąd się, do licha, tu wzięłaś?

Nieznajoma uśmiechnęła się delikatnie i zwróciła oczy ku falującym obłokom. Po chwili i ja powróciłem do pracy, przykładając zmrużone oko do wizjera.  

— Kiedy byłam młoda, przychodziłam tu codziennie. — Turystka przerwała długą ciszę, z melancholijną iskierką w głosie.   

— Nie dziwię się. Przed wypadkiem sam starałem się być tu jak najczęściej — poruszyłem nogą osadzoną w szynach. 

— Piękne rzeczy potrafiły się tu dziać. 

— I nic w tej kwestii się nie zmieniło — rzuciłem, a na potwierdzenie swoich słów wcisnąłem spust migawki, utrwalając kolejny wartościowy kadr.

— Wie Pan, jednej jesieni mgły podeszły tak blisko, że ujawniło się mgielne mamidło — ciągnęła dalej. 

— Mówi Pani o Widmie Brockenu? — zapytałem dla potwierdzenia, kobieta jednak nie odpowiedziała. — Mawiają, że kto zobaczy je w górach, ten w górach zostanie już na zawsze — dodałem humorystycznie, by zmiękczyć wydźwięk, bądź co bądź, strasznego zabobonu. 

— Ano — odparła zdawkowo. 

— Ale to chyba nieprawda. Widziałem je dziesiątki razy i nadal żyję. Może nie z każdej wyprawy wróciłem sprawny, ale nadal dycham — uśmiechnąłem się, nie odrywając wzroku od wizjera. 

— Ano — powtórzyła się, po czym dodała: — Pan to szybko wyzdrowieje. 

Zaskoczony stwierdzeniem, oderwałem się od aparatu i spojrzałem na towarzyszkę. Ta niewzruszenie obserwowała mgły, które zaczynały zagarniać platformę, by po chwili pochłonąć i nas. Wyciągnąłem z kieszeni chusteczkę, by przetrzeć zaparowany obiektyw. 

— A skąd Pani wie, że szybko wyzdrowieję? — zapytałem przyjaźnie, spoglądając przez wizjer. 

— Bo ja na Pana już czekam. 

Zmroziła mnie ta odpowiedź. Skonsternowany i lekko przestraszony nie wiedziałem, jak zareagować. Wtem usłyszałem głuchy brzdęk obluzowanego schodka. W końcu przełamałem strach i spojrzałem w bok. Ławka, na której siedziała kobieta, była pusta. Obróciłem się za siebie, a w kotłujących się mgłach dojrzałem Widmo Brockenu.

Epilog

Jeszcze przed nastaniem ostrych chłodów udało mi się wdrapać na Skalny Stół. Lekarz, który mnie operował, kiwał głową z niedowierzaniem, stwierdzając, że nie spotkał się z przypadkiem tak szybkiego powrotu do zdrowia, po tak poważnym wypadku. Dzięki rehabilitacji i codziennym ćwiczeniom sezon zimowy został uratowany. Ten niemal w całości spędziłem w Górach Olbrzymich, a kiedy tylko mgły spowijały okolicę, spokoju nie dawało mi jedno zdanie: 

— Bo ja na Pana już czekam.

Seria opowiadań Czy w Karkonoszch straszy?

<< Tutaj znajdziesz poprzednie opowiadania z serii Czy w Karkonoszach straszy?